"Życie jak scenariusz filmowy" - rozmowa z Renatą Frydrych, pisarką, scenarzystką filmową, absolwentką filologii polskiej na naszym Wydziale
Renata Frydrych - absolwentka filologii polskiej na naszym Wydziale i Studium Scenariuszowego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Pisarka, scenarzystka filmowa (nagroda w Gdyni za najlepszy scenariusz „Odwiedź mnie we śnie”). Pisze scenariusze i prowadzi seriale takie jak: „Na dobre i na złe”, „Siostry”, „Tancerze”, „Galeria”, „Druga szansa”). Wydała dwie powieści „Załatw pogodę ja zajmę się resztą” i „Niespodziewanie jasna noc”. Od lat współpracuje również z agencjami reklamowymi.
- Chodziłaś po Himalajach, byłaś gospodynią domową na końcu Polski, felietonistką, wykładowcą i dziennikarką. Mieszkałaś nad morzem i w górach, teraz żyjesz w Warszawie, jesteś pisarką i scenarzystką. Rodzinna legenda głosi, że pierwsze opowiadania, które pisałaś kupował od ciebie twój tata, twierdząc, że to najlepsza inwestycja.
- To prawda. Pisałam, właściwie od zawsze, czyli odkąd zauważyłam, że niektóre zdania podobają mi się bardziej niż inne. Pierwsze opowiadania zaczęłam pisać w podstawówce. Marzyłam, żeby mieć swoją maszynę do pisania. Wydawało mi się, że w niej tkwi tajemnicza siła pisarstwa. Nie chciałam roweru czy nowych dżinsów tylko maszynę do pisania. Tata w końcu przywiózł mi ją z NRD. Była piękna, nazywała się Erica i mam ją do dziś. A kiedy już się ma maszynę do pisania, to nie można nie pisać… Więc pisałam. Wystukiwałam jednym palcem hurtowe ilości opowiadań. Nie pamiętam o czym były, ale podejrzewam, że o bardzo dzielnych małych dziewczynkach, które robią niezwykłe rzeczy i wszystko im się udaje. Pipi Langstrumpf przez długi czas była moją ukochaną postacią literacką. Tata wszystko czytał zawsze chwalił i niezmiennie kupował zbierając moją twórczość do papierowej teczki. Jak się zastanowić, to można powiedzieć, że z pisania żyłam… od zawsze (śmiech).
- Czy to wtedy uwierzyłaś, że to będzie twoje życie, powołanie?
- Pomiędzy dziecięcą ufnością, że mam talent i że świat czeka na moje dzieła, a czasem kiedy rzeczywiście zaczęłam pisać traktując to jak zawód, było wiele lat bez pisania. Myślę, że to było bardzo dobre. Pisanie to coś więcej niż umiejętność zgrabnego budowania zdań i poetyckich porównań. Warto również mieć pewność, że ma się coś ciekawego światu do powiedzenia. Mnie na szczęście na długie lata pochłonęło życie.
- W l 80. studiowałaś polonistykę na UG. Co zadecydowało, że wybrałaś ten kierunek? Chciałaś zostać nauczycielką języka polskiego?
- Nie pamiętam, żebym marzyła o byciu nauczycielem, ale też tego nie wykluczałam. Studia na filologii polskiej oznaczały dużo czytania i dużo pisania. Przede wszystkim studiowałam w ciekawych czasach. Ciekawi ludzie na roku oraz fantastyczni wykładowcy. Wszystko nas kształtuje, trudno po latach powiedzieć, co miało największy wpływ na nasz rozwój.
- Jak wspominasz czasy swoich studiów? Czy od razu zajęcia z filmu, stały się twoim ulubionym przedmiotem? Czy już wówczas wiedziałaś, że swoje życie zawodowe będziesz chciała związać z X muzą i pisaniem?
- Z tego co pamiętam zaczęłam wtedy pisać nowelki filmowe, to nie były jeszcze scenariusze, ale coś co pomogło mi myśleć obrazami i było bliskie języka filmowego. Wybrałam specjalizację filmoznawczą, bo wydawała mi się najciekawsza. Mówimy o czasach kiedy nie było Internetu, a w telewizji były tylko dwa programy. Pamiętam, że korzystałam z wszystkich okazji, żeby obejrzeć ciekawy film. Każde spotkanie i projekcja nowego filmu była warta zachodu. Dużo się wtedy w Gdańsku działo, sporo było kulturalnego, nowego fermentu. W stanie wojennym wiele rzeczy i działań zeszło do podziemia i przez to stawały się jeszcze bardziej żywe i obecne. Pamiętam, że pożyczaliśmy sobie książki i prasę wydawane przez wydawnictwa podziemne na dzień i noc, ale nie dłużej, bo inni czekali.
- W ubogiej rzeczywistości lat 80. film i kino były jedną z ucieczek od szarego świata. Wtedy wszyscy kochali DKF-y…
- Oj tak! DKF-y czyli Dyskusyjne Kluby Filmowe, były ogromnie ważne. Po pierwsze tylko tam można było zobaczyć filmy, które w Polsce nie trafiały do obiegu w dużych kinach. Po drugie, po projekcjach w tych małych, klimatycznych kinach, można było po filmie zostać i porozmawiać. Podobnie jak festiwale filmowe w Gdańsku, a potem w Gdyni, czyli święto polskiego kina. W kinach w Trójmieście były organizowane pokazy festiwalowe, a po projekcjach spotkanie z twórcami. Nie wyobrażałam sobie, że mogło mnie tam nie być...
- Jakich wykładowców ze studiów wspominasz ciepło i z sympatią. Czy możesz powiedzieć, że byli wśród nich twoi mistrzowie?
- Studia na filologii polskiej były dla mnie bardzo ważne i inspirujące. Wydaje mi się, że chłonęłam wtedy wszystko jak gąbka. Pamiętam doskonale zajęcia z poetyki z prof. Stefanem Chwinem - to były spotkania perełki. Cudownie wspominam zajęcia z prof. Kwiryną Ziębą, czy z prof. Tadeuszem Szczepańskim. Najważniejsze okazały się dla mnie jednak wykłady prof. Marii Janion, która przyjeżdżała do Gdańska raz w miesiącu, żeby prowadzić seminaria magisterskie i doktoranckie.
- Skończyłaś studia i wyjechałaś na drugi koniec Polski. Jak to się stało?
- Wyszłam za mąż, podróżowałam, chodziłam po górach najpierw w Alpach i Pirenejach, aż w końcu w Himalajach. W Indiach i Nepalu spędziłam kilka miesięcy. W końcu po powrocie do Polski z moim ówczesnym mężem kupiliśmy dom w Beskidzie Sądeckim, starą, łemkowską, drewnianą chatę. Tam moje życie trochę zwolniło, urodziły się dzieci.
- Życie w bliskości z naturą wyzwala skłonności do zaglądania w siebie więc pewnie wtedy znowu zaczęłaś pisać?
- Dokładnie tak było. Zaczęłam od bajek i pierwszych scenariuszy do filmów animowanych. Z Czarownicy Bajagi nie powstał serial dla dzieci, choć sprzedałam do tego prawa filmowe. Powstał natomiast, według mojego scenariusza, 25-minutowy film animowany pt. Sto tysięcy kukuryków. Wyprodukowało go Studio Filmów Animowanych w Krakowie. Potem zdałam do Szkoły Filmowej w Łodzi do studium scenariuszowego i zaczęłam pisać scenariusze filmowe.
- Twój dyplomowy scenariusz w Studium Scenariuszowym stał się sukcesem. Debiut, pierwszy film pt. Odwiedź mnie we śnie w reżyserii Teresy Kotlarczyk w 1996 roku, z gwiazdorską obsadą i w dodatku z nagrodą za scenariusz w Gdyni. To się chyba zdarza tylko w filmie.
- To była wielka sprawa. Odwiedź mnie we śnie – to niby kameralna opowieść, ale z niezwykłą obsadą. Główne role zagrali Danuta Stenka, Zbigniew Zmachowski, Cezary Żak, Andrzej Mastalerz i Ewa Gawryluk. Wystąpili także Stanisław Orzechowski czy Krystyna Tkacz. Trudno chyba sobie wyobrazić lepszą obsadę... Scenariusz do filmu Odwiedź mnie we śnie opowiada o kobiecie, która po śmierci tak bardzo chce wrócić na ziemię, do swoich dzieci, do męża i do swojego życia, że w końcu jej się to udaje. Scenariusz napisałam kiedy byłam chora i bałam się, że nie zdążę zrobić w swoim życiu tych wszystkich rzeczy, o których marzyłam. Myślę, że choć starałam się napisać film lekki, to gdzieś tam przemyciłam wszystkie moje autentyczne lęki i wyszła z tego nierealistyczna, ale w emocjach prawdziwa opowieść. Film został zauważony przez festiwalową publiczność i przez jury. Nie wierzyłam kiedy usłyszałam, że dostałam indywidualną nagrodę za scenariusz. Kiedy wychodziłam na scenę w Teatrze Muzycznym w Gdyni wiedziałam, że oglądają mnie dzieci, a mama płacze przed telewizorem. Poczułam się niezwykle doceniona. Nagrodę wręczała mi Maja Komorowska, cudowny człowiek i wspaniała aktorka. To są niezapomniane chwile.
- Po odebraniu nagrody zaproszono cię na spotkanie na Wydziale Humanistycznym UG. Jak czułaś się, kiedy stanęłaś po drugiej stronie katedry, jako sławna absolwentka?
- Wspaniale. Kolejny ważny moment w życiu. Pamiętam, że byłam zaskoczona całą sytuacją, bo miałam wrażenie, że dopiero co siedziałam w audytorium i słuchałam wykładów, aż tu nagle spotkanie ze mną? Przyszło mnóstwo młodych ludzi, którzy widzieli film, i chcieli się podzielić swoimi wrażeniami. Mieli też pytania oczywiście o pracę scenarzysty.
- Czy wiesz, że wśród 40 dotychczas przyznanych nagród na gdyńskim festiwalu filmowym za scenariusz jesteś najmłodszą laureatką?
- Nie wiedziałam. To ciekawe.
- Nagroda w Gdyni okazała się kolejną trampoliną, bo pozwoliła ci pojechać na stypendium pisarskie do Stanów.
- Tak, to był wspaniały czas. 6 tygodni w Ledig Hause pod Nowym Jorkiem dało mi nową perspektywę życia i tworzenia. Kolacje przeciągały się do rana, dyskusje nie miały końca. Nic bardziej nie mogło poszerzyć moich horyzontów jak poznanie kilkudziesięciu pisarzy z całego świata.
- Czyli młoda, zdolna, z sukcesami, chyba więc świat filmu przyjął cię z otwartymi ramionami i posypały się propozycje?
- Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych miałam ochotę rzucić się w nurt pracy i tak też się stało. Zostałam szybko zauważona i to była moja główna wygrana. Potem zaczęłam pracę przy serialach. Nie wszystko szło gładko. Bycie scenarzystą, zwłaszcza serialowym, to pisanie na zamówienie i na czas. To oczywiście łączy się ze stresem i niepewnością czy uda się napisać ciekawą historię czy dobre dialogi. Jest też lęk przed wypaleniem, bo co zrobić kiedy siedzi się przed komputerem, zegar tyka, a nic nie przychodzi do głowy. Ściślej mówiąc, nie przychodzi do głowy nic na zadany temat, a jak na złość przychodzi całe mnóstwo cudownych i zabawnych historii, które chciałoby się napisać gdyby nie to, że trzeba pisać kolejny odcinek…
- No właśnie, jak sobie z tym radzisz? Jest coś takiego jak niemoc twórcza? Masz jakieś swoje sposoby na jej pokonanie?
- Mam kilka. Najlepszy jest ruch, rower, basen, spacer albo spotkanie z przyjaciółmi. Zauważyłam, że kiedy odpuszczam i zapominam nad czym tak usilnie myślałam, to wtedy rozwiązanie samo przychodzi do głowy.
- Przedstawiana jesteś jako literacki multitalent. Czy scenariusze przestały ci wystarczać skoro zaczęłaś pisać książki?
- Przez kilkanaście lat pracowałam przy serialach i robiłam wszystko: pisałam dialogi, drabinki, treatmenty, odcinki, przygotowywałam duże formaty, adaptowałam, byłam odpowiedzialna za duże zespoły scenarzystów i całość prac literackich. Scenarzysta czasami jest rzemieślnikiem, a czasami artystą. Tworzenie serialu to impreza składkowa. Każdy z zespołu wnosi swój wkład: scenarzysta, reżyser, aktorzy, redaktorzy telewizyjni, montażyści itd. Tworzy się różne warianty jednej historii. Jednak książka, to jest już tylko własna wizja, dlatego chciałam ją napisać, aby mieć poczucie, że coś od początku do końca jest moje. Dlatego zaczęłam pisać książki. Chciałam zanurzyć się ponownie w to podstawowe uczucie tworzenia.
- Piszesz o miłości, która jakby to nie zabrzmiało banalnie, jest jednak najważniejszym motorem ludzkiego działania.
- To prawda. Wierzę, że istnieje prawdziwa miłość czyli pierwotna siła łącząca ludzi, która ma moc przemiany naszego losu. Interesują mnie relacje między ludźmi, a wiec emocje i uczucia jakie nami rządzą. Obserwuję jak moi bohaterowie gubią się i odnajdują. Opowieści o miłości nigdy nie są tylko o miłości. To opowieści o byciu zanurzonym w życiu, to opowieści o całym świecie, o przeszłości, która jest trudna, o przyszłości, która może przynieść spełnienie, o marzeniach, ale i bliznach, które nosimy, o poczuciu humoru, które nas ratuje i przede wszystkim o uwadze. Uważność na drugiego człowieka jest najważniejsza.
- Kiedy się czyta twoje książki, to jakby oglądało się świetnie nakręcony, wartki film z masą humoru, plastycznych postaci, żywych dialogów, ale i poważnych pytań i wzruszeń. Bo czasem mimo lekkiej formy, dotykają najważniejszych tematów miłości, wierności, odpowiedzialności i zasad. Jednocześnie nie są idylliczną, przewidywalną i prostą sielanką. Opisujesz potknięcia, upadki i błędy, które wszyscy w życiu popełniamy. I jak w prawdziwym życiu, przeplatają się one z chwilami szczęścia. Tu właściwie powinnam zapytać, kiedy historie z powieści trafią na ekran?
- Mam oczywiście taką nadzieję. Jest kilku producentów zainteresowanych przeniesieniem na ekran obydwu moich powieści zarówno Załatw pogodę ja zajmę się resztą jak i Niespodziewanie jasna noc. Niestety, teraz przez pandemię sporo planów ulega zmianom. Nikt tak naprawdę nie wie co będzie dalej…
- Wciąż od nowa poszukujesz artystycznych wyzwań i inspiracji – zaczęłaś malować i tworzysz kolaże.
- To prawda - szukam, bo też tak rozumiem zadanie artysty - wieczne poszukiwanie nowych form wyrazu, nowych sposobów opowieści Wciąż uważam, że najciekawsze jest jeszcze przede mną. Pielęgnuję w sobie ciekawość ludzi, życia i świata. Bez tego nie miałabym o czym pisać. Zmiany rzadko bywają bezbolesne, ale najciekawsze jest dokąd nas zaprowadzą. Mam przekonanie, że trzeba ćwiczyć umysł w niepoddawaniu się i szukaniu nowych rozwiązań. Ćwiczenia z kreatywności jakkolwiek rozumiemy kreatywność, powinny być obowiązkowe dla każdego. Od roku żyjemy w cieniu wirusa. Świat się zmienił. To trudny czas dla nas wszystkich, dla wielu branż wręcz zabójczy. Ludzie szukają nowych sposobów utrzymania się przy życiu. Świat sztuki cierpi szczególnie. Jeśli pandemia jest dla nas jakąś lekcją, to wydaje mi się, że jest to lekcja gotowości na zmiany. To lekcja o tym, że nic nie jest nam dane raz na zawsze. Nie można tylko przeczekiwać.
- Co nas uratuje? Kreatywność i gotowość na zmiany?
- Co nas uratuje? Myślę, że przede wszystkim uratują nas ważne i uczciwe relacje z samym sobą i z innymi ludźmi. Uratuje nas bliskość... i sztuka. Nie wyobrażam sobie życia bez tworzenia.
- I na koniec pytanie zaczerpnięte z kwestionariusza Pivota. Jeśli niebo istnieje, co chciałabyś usłyszeć docierając do jego bram?
– Długo kazałaś na siebie czekać (śmiech).
- Dziękuję za rozmowę.
Reneta Frydrych odbiera w Gdyni nagrodę z rąk Mai Komorowskiej